Przez to wszystko po głowie zaczęły chodzić mi myśli związane ze mną samą. W momencie, kiedy po raz setny obwiniałam się za wszelkie zło świata doszło do mnie, że...mam prawo być szczęśliwa i mam prawo myśleć tylko i wyłącznie o sobie raz na jakiś czas. Być może za długo stawiałam siebie nisko w hierarchii. Wiedziałam, że poczucie własnej wartości przebijało się czasem przez moje myśli, ale tłumiłam je dzielnie, wierząc, że tak własnie powinno być, bo nie chcę być zapatrzoną w siebie smarkulą.
Ale przecież nie jestem i nie będę. W moim życiu następuje przełom, więc wierzę, że dam sobie z tym radę i wszystko będzie jeszcze lepiej niż było. Uda mi się to, bo jestem mądrą, sprytną i miłą osobą, która nauczyla się usmiechać, kiedy patrzy w lustro.
Okazało się też, że nie potrzebuję akceptacji całego globu na to, by odkaszlnąć. Przez długi czas moim głównym celem było zdobycie sympatii wszystkich, ale to oczywiste, że nigdy mi się to nie uda. Choćbym nie wiem, jak się starała. Być może najważniejsza jest grupka zaufanych znajomych, a nie chmary ludzi, których imion nie pamiętasz. Jestem pełnowartościową osobą sama w sobie i nie potrzebuję nikogo, by dobudowywał mi pewność siebie
Tak więc ironicznie nieprzyjemne wydarzenia sprawiły, że bardziej polubiłam samą siebie. Ta niewysoka, szczupła osoba z mysimi włosami, dziwną obsesją na punkcie ubrań i ze szkocownikiem pod pachą stała się mi bliższa. I w końcu Zuza między ludźmi i Zuza sama ze sobą jest tym samym człowiekiem.